Siadamy przy stoliku w minimalistycznej, nowoczesnej kawiarni. Za oknem po szynach leniwie szura tramwaj, słońce zachodzi w brzoskwiniowej poświacie. Jesteśmy zdyszani po spacerze z Alfamy – mieliśmy sporo pod górkę. Kelnerki są nieco zakręcone. Zza baru dochodzi burczenie, dudnienie, trzask blendera i ekspresu do kawy. Przez to czuję się swojsko – harmider i chaos to przecież najbardziej domowo-rodzinne warunki jakie znamy.
Zamawiam z karty najdziwniejsze co znajdę w części „zimne napoje”, czyli tajemniczo brzmiący Mazagran. Jestem pewna, że nigdy tego słowa nie widziałam, a z reguły lubię kawowe eksperymenty. Kawa, sok z cytryny i cynamon brzmi jak połączenie, które może mi smakować. Próbuję.
Mam w sobie taką potrzebę, by próbować nowego. Szukam, eksperymentuję, nacinam się. Rzadko takie smaki powtarzam, rzadko trafiają na listę moich ulubieńców. Zazwyczaj są przygodną przyjemnością, formą poznawania świata i możliwości. Dlatego raczej nie lubię jeździć na wakacje w znane miejsca. Zawsze szkoda mi marnować możliwość poznania czegoś innego. Zresztą kolejny raz w Paryżu czy Rzymie, jest już zupełnie inny. Pozbawiony tej nutki romantyzmu, niepewności, pierwszego zauroczenia.
Kelnerka przynosi nam cytrynowe mohito i mój mazagran. Uparcie mówi do nas po portugalsku, choć widzi, że rozumiem tylko częściowo. Odpowiadam tak lub nie, albo gestykuluję. Dziękuję jej też kilka razy bo „obrigada” wypływa z moich ust już niemal naturalnie. Widzę, że patrzy na nas badawczo, jakby chciała coś powiedzieć, ale odchodzi.
Nie opanowuje się jednak, kiedy znów jest obok, sprzątając przy okazji sąsiedni stolik. Patrzy żywo zaintrygowana, wesoła. Łapiemy kontakt wzrokowy.
– Pijecie nadziwniejsze rzeczy, jakie istnieją – mówi pierwszy raz po angielsku.
Już mi się wydaje, że ma na myśli mohito, do którego on przed chwilą dolał piwo. Taki eksperyment.
Patrzymy na nią rozbawieni.
– Mazagran to dla mnie coś nie do przebrnięcia – dodaje, a ja rozumiem już, że to mój napój ma jednak na myśli.
– Naprawdę? – Pytam zdziwiona nie na żarty. Tym bardziej, że naprzeciwko mojej szklanki rozgrywają się trunkowe dramaty i to o wiele poważniejsze.
– Kawa z cytryną? Kiedyś próbowałam. Może powinnam znów spróbować… – mówi, ale nie wygląda na przekonaną. Mogę się założyć, że jeszcze długo nie spróbuje.
Wygłaszam moją filozofię o próbowaniu nowego. Śmieje się i kiwa głową. Widzę, że to dla niej nie do pomyślenia.
Zastanawiam się nad duchem Portugalczyków. Obywateli tego kraju na końcu Europy, oddartego jakby z jednej strony, ograniczonego oceanem. Słyszałam, że bardzo przywiązani są do swojej kultury, zwyczajów i tego miejsca. Z rzadka wyjeżdżają i smakują nowości.
Popijam mazagran i myślę jak to jest, że ja też od tylu lat tu wracam. Dlaczego Portugalia wdarła się nie wiadomo jak na moją listę ulubieńców, klasyków niemal. Co ma w sobie takiego? I czy oni też wiedzą, że to jest miejsce jak żadne inne? Czy wiedzą, że chcieliby – tak jak ja – wrócić i dlatego w ogóle nie wyjeżdżają?
Moje rozmyślania przerywa brzęk tłuczonej filiżanki po espresso. Patrzę na uśmiechniętą twarz naszej kelnerki, gdy zbiera z podługi łupiny i wyciera czarną plamę. Chyba nikt nawet nie zwraca na nią uwagi. Nikt nie wstrzymuje oddechu pod wpływem tego małego wypadku.
I już wiem, że nie zrozumiem.
Ale chcę tu wracać.
~~~~~~~~~~~~~~
Podobało Ci się? Daj znać w komentarzu i zajrzyj do poprzednich wywiadów i felietonów! Tutaj!
Chcesz być na bieżąco? Zapisz się do newslettera! Tutaj
Podobał Ci się ten tekst?