Aktualności

“Sprawia, że nogi niosą mnie tam, gdzie ona zechce…” – o tym, jak Lizbona pomagała mi pisać.

16 sierpnia 2022

To było po drugiej, albo trzeciej rozmowie. Odniosłam wrażenie, że dziewczyny, z którymi spotykam się, by porozmawiać o Lizbonie, nie są przypadkowe. Że los postawił je na mojej drodze specjalnie. Każda rozmowa jest inna. O ile pojawiają się podobne spostrzeżenia dotyczące sytuacji ekonomicznej Portugalii, o tyle wszystkie inne wrażenia są ściśle związane z osobistymi doświadczeniami i charakterami moich rozmówczyń.

I w tym wszystkim moje doświadczenie także bardzo się rozwinęło. Odkryłam wiele w sobie samej. Odkryłam wiele w Lizbonie – poszłam na kawę w nowe miejsce, w nieznanej dzielnicy, by z dziewczyną, której nigdy nie widziałam na oczy, porozmawiać o życiowej filozofii i mieszkaniu w tym magicznym miejscu. Lizbona jest kobietą. Przekonuję się o tym coraz bardziej. Upewniam się w tym, że jest jakoś podobna do mnie. A może do każdej z nas?

Czuję, że Lizbona mi pomaga. Podsuwa inspirujących ludzi, sprawia, że nogi niosą mnie tam, gdzie ona zechce. Pokazuje na przykładach to, co moje rozmówczynie starają się ubrać w słowa. Wracam do domu po rozmowie z Agatą, a Lizbona stawia na mojej drodze kartony starych zabawek i książek. Dopiero po chwili dostrzegam coś jeszcze – elegancki mężczyzna w garniturze kuca przy tej stercie i wybiera rzeczy, którym da drugie życie. Może drewniana kolejka posłuży teraz jego dzieciom? Może da ją dzieciakom sąsiadów? Zastanawiam się jak długo te rzeczy poleżą tu, przy chodniku, zanim zostaną całkiem przebrane przez przechodniów. Od razu jak na dłoni mam przykład tego, o czym mówiła dziesięć minut wcześniej Agata – rzeczy służą ludziom tak długo, dopóki mogą. Dopóki spełniają swoje zadanie. I nie ma nic dziwnego, czy zawstydzającego w tym, że elegancki mężczyzna, po pracy grzebie w kartonach przy śmietniku. Wszystko jest prostsze, naturalne.

Innym razem Lizbona obnaża się przede mną w nawiązaniu do rozmowy z Sylwią. I mówię, „obnaża się” dlatego, że ona się nie wstydzi pokazać również tego, co my umieściłyśmy w kategorii „wady i minusy”. Kilka dni po rozmowie wybieram się na duży koncert w Campo Pequeno. Pod wydarzeniem na Facebooku czytam w komentarzu, że obiekt nie ma warunków do takich kulturalnych imprez, że jest źle przystosowany, że powinno się organizować je gdzie indziej. Pierwsza myśl „pewnie mają słaby sprzęt nagłaśniający…” Druga myśl „nie będzie tak źle”. W końcu to tylko jeden komentarz w dyskusji.

Kiedy docieramy na miejsce i obsługa kieruje nas na nasze miejsca, już wiem co kobieta z Facebooka miała na myśli. Wyposażenie widowni jest bardzo prowizoryczne. Na dole, na arenie pod sceną rozstawiono plastikowe krzesełka jak spod budki z piwem. Schodzą się ludzie. Ktoś nawet rzeczywiście niesie piwo z baru. Różnice kulturowe, myślę…

Po chwili rozumiem, że nasze miejsca na piętrowych trubunach są jeszcze gorsze. Rozkładane krzesełko z brudnego czerwonego plastiku nijak nie pasuje do mojej sukienki, rajstop i nowiutkiego płaszcza. Chcąc nie chcąc porównuję sytuację z koncertem Marizy, na którym byłam dwa lata wcześniej w toruńskich Jordankach – eleganckich widzów, nowiuteńką salę, aksamitne fotele. Pod względem ceny biletów wydarzenia nie różnią się prawie wcale. Pod względem komfortu widza – bardzo.

Pół godziny przed rozpocząciem koncertu jesteśmy już ściśnięci jak portugalskie sardynki w puszce. Zupełnie nie przesadzając – ktoś opiera kolana na moich łopatkach, a moje kolana służą za oparcie barczystemu facetowi. Żałuję włożenia sukienki i rajstop. Rozumiem, że o wiele lepiej czułabym się w swobodnym stroju. Dziewczyna obok mnie ma na sobie dżinsy i bluzę.

Podczas koncertu zauważam jeszcze masę tych drobnych kulturowych różnic. Przypominam sobie chcąc nie chcąc słowa Sylwii o słabym zapleczu i życiu kulturalnym miasta. Po prawie trzech godzinach bezruchu na wąskim krzesełku, zgadzam się też z krytykantką z Facebooka. Jestem potwornie obolała i przebodźcowana.

Nie zmienia to jednak faktu, że koncert jak na dłoni dostarczył mi dowodów na poparcie tez o saudade. Rozglądam się oniemiała, kiedy setki ludzi śpiewają rzewną pieśń razem z Marizą. Słyszę fałszujących, zawodzących ludzi, którzy są najgłośniejsi ze wszystkich. Kilka osób od wrzasku dostaje ataku kaszlu. W snopie światła widzę wokalistkę zgiętą wpół na krzesełku tuż obok gitarzysty. Jestem pewna, że ma zamknięte oczy. Gesty i ruchy jej ciała wynikają z naturalnej potrzeby. Przypominają spazmy, drżenie w płaczu, uosobiają autentyczne przeżycia, autentyczny ból. Nie są wystudiowane, przesadzone, nie przypominają aktorskich ruchów znanych mi piosenkarek. Zawstydza mnie patrzenie na nią. Łapię się na tym przypadkiem. Czuję się dziwnie. Jak w towarzystwie płaczącego mężczyzny. Wiem jednak, że na sali być może nikt nie podziela mojego zaskoczenia.

Emocje są naturalne. Nikt nie zmienia ich na siłę. Pierwotne, swobodne, naturalne gesty. Nikt tu nie wstydzi się płaczu, smutku, nostalgii, a nawet rozpaczy. Ludzie z uwielbieniem wpatrują się w artystkę, która daje się porwać emocjom muzyki i słów. Właśnie po to tu przyszli.

I Lizbona tak samo nie wstydzi się swoich słabości. Pokazuje mi je z całą otwartością. A ja zaczynam rozumieć, że to dzięki temu nieskrępowaniu tak dobrze się z nią czuję. Nie mamy przed sobą nic do ukrycia. Czuję przyzwolenie by być tym, kim naprawdę jestem.

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

Podobało Ci się? Daj znać w komentarzu i zajrzyj do poprzednich wywiadów i felietonów! Tutaj!

Chcesz być na bieżąco? Zapisz się do newslettera! Tutaj

Podobał Ci się ten tekst?

Po więcej portugalskiego ducha zapraszam do mojej powieści! “Wszystko już było” do kupienia tutaj!

O książce: https://lenkowska.com/wszystko-juz-bylo/