Sylwia mieszka w Portugalii od ośmiu lat. Od roku jest częścią społeczności małego górskiego miasteczka położonego czterdzieści minut jazdy od Lizbony. Z zachwytu otwieram szeroko oczy, kiedy opowiada o mieszkańcach, którzy wspierają się na co dzień, urządzają koncerty, zabawy, spotkania, a w kryzysowych sytuacjach poratują śrubokrętem albo namiotem.
Sylwia z wykształcenia jest psychologiem i psychoterapeutą. Poznałyśmy się jednak w zupełnie innych okolicznościach, bo na pchlim targu zwanym Feira da Ladra, czyli „targiem złodziei”. Można tam kupić mydło i powidło. Naprawdę wszystko. I między tym wszystkim wyszperałam prawdziwą perełkę, czyli ręcznie malowane pocztówki Sylwii. Akwarelowa ilustracja w połączeniu z cytatem ma magicznie przyciągające działanie. Niezależnie czy z cytatu rozumie się całość, tylko połowę, czy zupełnie nic, bo są oczywiście w języku portugalskim. O tej przyciągającej magii, Portugalczykach i życiowej filozofii rozmawiamy w przestronnej, nowoczesnej jak na lizbońskie standardy kawiarni Maria Limão przy Rua da Graça. Siedzimy przy stoliku w głębi. Popijam piekielnie gorącą kawę z mlekiem, słucham opowieści Sylwii, a za jej plecami co jakiś czas z łoskotem przejeżdża słynny żółty tramwaj numer dwadzieścia osiem. Obie czujemy się jak w domu i o tym właśnie mówimy.
Jak zaczęła się Twoja portugalska przygoda?
Przypadkowo. (Śmiech) Przyjechałam zaraz po studiach. Trzy dni po obronie pracy magisterskiej. Odwiedzałam znajomą, która wtedy tutaj była. Miałam zostać na dwa tygodnie, a ostatecznie zrobiły się z tego cztery miesiące. To było osiem lat temu. Później jeszcze przez jakiś czas podróżowałam. Miałam pomysł, by w Lizbonie zarobić pieniądze i jeszcze pojeździć po świecie. Pojechałam na pół roku do Indii, a później wróciłam do Polski, do rodziców. No i tak jakoś dalej nie wiedziałam co robić. Wspominałam wtedy, że w Portugalii super mi się wszystko układało przez tamte cztery miesiące. Bo rzeczywiście było tak, że wszystko się zgrywało – dostałam jakiś tam pokój, zaprzyjaźniłam się z ludźmi… Totalnie wszystko sprzyjało. Wtedy też zaczęłam mój pocztówkowy projekt. Tak naprawdę od razu zaczęłam się z tego utrzymywać. Z tego też dorobiłam się pieniędzy na podróż. Oczywiście na początku wszystko to było trochę harcerzykowe – sprzedawałam gdzieś tam na ulicy, trochę nielegalnie.
Czyli to się szybko rozkręciło?
Tak. Bardzo szybko. Dało mi to ogromną wolność, bo nie musiałam szukać marnie płatnej pracy. A to najważniejszy problem w kraju. To właśnie sytuacja ekonomiczna – słabe zarobki i wysokie koszty życia sprawiają, że ludzie się tutaj nie cieszą. Moje doświadczenie mówi, że ludzie, którzy mają swój biznes, swój pomysł, są jakoś niezależni od tej ogólnej sytuacji ekonomicznej, są bardziej zadowoleni i lepiej im się wiedzie. Portugalia była dla mnie zaskoczeniem. Wcześniej mieszkałam w innych miejscach w Europie i poza nią, a kiedy tutaj przyjechałam czułam się jak w domu. Takie było pierwsze wrażenie. Teraz, po tylu latach widzę już więcej różnic. (Śmiech) Wtedy to było dla mnie kluczowe. Pamiętam, że chodziłam i mówiłam wszystkim, że Portugalczycy to są tacy jak Polacy, tylko trochę bardziej na luzie. To wynikało z tego, że na początku poznałam wielu Portugalczyków. Teraz nie mam aż tylu znajomych. Jestem w kontakcie z bardziej międzynarodowym towarzystwem. Na początku to było jednak bardzo ważne dla mnie. Nie miałam takiego poczucia bliskości w innych krajach.
Czyli to mieszkańcy przekonali Cię do przeprowadzki? W sensie ich sposób bycia.
Myślę, że tak. Ale to ciekawe, że to co przyciągnęło mnie na początku, nie jest moim obecnym doświadczeniem.
Co się zmieniło?
Był taki moment, w którym poczułam, że nie posiadamy tego samego fundamentu kulturowego. To coś, co trudno nazwać. Coś co sprawia, że inaczej rozmawia mi się z tobą, niż gdybym siedziała tu z Portugalką. Coś nie do nadrobienia. Nazwałabym to po angielsku familiarity.
Teraz kiedy myślę o moich przyjaciołach Portugalczykach, czuję, że oni też nie do końca są stereotypowymi Portugalczykami, że są inni. Bardziej otwarci, światowi.
No właśnie, podobno trudno się zaprzyjaźnić z Portugalczykiem. Krąży opinia, że są zamknięci, skryci i bardzo długo zajmuje przejście w taką głębszą relację, którą można by nazwać przyjaźnią.
Nie wiem. Moje doświadczenie jest trochę inne. Trudno mi było zaprzyjaźniać się z kobietami tutaj. Ale kiedy porównuję i myślę o Hiszpanii na przykład, to wydaje mi się, że tu jest łatwiej. To chyba wszystko zależy od tego co masz w sobie, co przeżywasz, jakie masz doświadczenia. Przez pryzmat tego odbierasz to, co się dzieje. Jesne, że są sytuacje trudnejsze, jak kontakty z administracją, jakieś formalności, ale to jest raz na jakiś czas. Liczy się to, co na co dzień. A na co dzień jest atmosfera dużo większej swobody, więcej luzu. Mniej oczekiwań dotyczących przyszłości, planów, tego kim masz być. Jest dużo większa otwartość na inne podejście do życia. Choć myślę, że inne zdanie mogą mieć rodowici Portugalczycy, którzy są tu uwikłani w rodzinne więzi. My rozmawiamy jednak o doświadczeniu obcokrajowca, który rodzinę zostawił tysiące kilometrów stąd. Sam fakt bycia obcokrajowcem daje ci ogromną wolność. Nie masz rodziny na karku, nie wiesz co tutaj wypada, a czego nie i nie musisz się nad tym zastanawiać. Myślę, że przyjazdnym pozwala się na więcej, przymyka się oko na pewne rzeczy, na które oni sobie nie pozwalają. W każdym razie ja odczuwam tutaj takie mniejsze parcie na sukces, na zakładanie rodziny, kupno mieszkania.
Szczególnie, że ceny do kupna nie zachęcają.
Tak. Ostatnio słyszałam rozmowę dwojga młodych ludzi, którzy mówili, że podróżują bo nie stać ich na mieszkanie. Pół żartem, pół serio. Ceny są takie, że kupno nieruchomości znajduje się w kategorii „nierealne”. A wynajem daje jednak wolność, zawsze możesz przenieść się w dowolne miejsce na świecie. Tutaj panuje takie przekonanie, że człowiek przed czterdziestką to taki młody dorosły. Nastolatek prawie. (Śmiech) To ma swoje plusy i minusy, jak wszystko. Ale nie ma takiego parcia, by wikłać się w zobowiązania.
A było coś co Ci przeszkadzało, kiedy tutaj zamieszkałaś?
Na samym początku wszystko mi się podobało. Z czasem oczywiście pojawiały się takie rzeczy. Pierwszą rzeczą, która przychodzi mi na myśl jest brak zorganizowania, bo ja się wtedy potrzebowałam zorganizować w życiu. Zaczęłam szkołę psychoterapii i kompletnie nie podobał mi się system edukacji. Był staroświecki, bez kontaktu, rozwleczony. Dużo czasu marnowało się na tych zajęciach.
Po drugie dostęp do kultury. Nie ma tutaj dobrego kina, dobrej księgarni, nawet biblioteki są bardzo średnie. Jest za to dużo koncertów w różnych miejscach. Jakoś tak mi się utarło w pamięci, że jak wracałam do Polski to marzyłam, by iść do kina. (Śmiech)
Wydaje się, że Lizbona jest trochę ospała…
Taka zacofana. Też mi to przeszkadzało.
Wszystko jest takie trochę zaniedbane, przykurzone. I to jest urocze z perspektywy turysty, ale gdyby to mieć na co dzień, gdyby patrzeć jak wiele rzeczy marnieje, to chyba odczucia byłyby inne.
To kwestia priorytetów. Ludzie nie chodzą do kina, bo zamiast tego jeżdżą na plażę. Takie są różnice kulturowe – wybieramy inne rozrywki i zajęcia. Wszyscy moi znajomi z Polski chodzą na jakieś kursy doszkalające, uczą się języków. Mamy trend na samodoskonalenie. Być może wynika to z poczucia niższości.
Podobno Portugalczycy też mają kompleksy…
Ale inaczej się to objawia.
Denerwuje mnie na przykład, że kiedy chcesz coś zrobić ludzie mówią „é complicado”.
Dobrze, że nie mówią „niemożliwe”.
Ale to jest to samo! I to czasami są proste rzeczy. Jakiś czas temu ze znajomą planowałyśmy otworzyć cowork i oglądałyśmy miejsca, które mają potencjał. Takie wielkie sale, tu jest mnóstwo takich. Coś jak domy kultury. Na co dzień pilnuje tego jakaś staruszka, nikt tam nie chodzi, nikt się nie interesuje i nic nie możesz z tym zrobić. To wszystko się marnuje. Jest w ludziach jakiś rodzaj pasywności i to jest właśnie to „complicado”. Społeczeństwo spowalnia rozwój swoim nastawieniem. Przez to dużo sensownych biznesów jest tu własnością obcokrajowców. Dla jednego jest complicado, a ktoś inny przychodzi i po prostu robi.
A Portugalczycy dużo narzekają?
Tak.
Trochę jak w Polsce?
Myślę, że to jest bardzo podobne. Na targu mam takiego sąsiada, który co tydzień narzeka na to samo. Nikt nie kupuje, gdzie ci turyści…
A co z tym saudade?
Ja to zawsze rozumiałam w sensie utraty. Zresztą, taka jest chyba historia tego słowa – kobiety na brzegu Tagu czekające na powrót marynarzy. Czułam to kiedyś bardzo. Że Portugalia była taką potęgą, że ma wszystko – wino, i kawę, i inne takie rzeczy.
Ale przychodzi mi też drugie znaczenie tego słowa. Mówi się „tenho saudades tuas”, czyli „tęsknię za tobą”. I to jest już jakieś inne. Pierwszy kontekst, który do mnie przychodzi to rzeczywiście ta wzniosła tęsknota za czymś utraconym, ale to słowo ma też takie zwykłe, normalne znaczenie. Takiej ludzkiej tęsknoty za kimś, kogo się nie widzi. To fajne słowo. Fajne, że można przyznać, że jest ci smutno, że ci czegoś brakuje. Nie trzeba tego ukrywać.
Portugalczycy otwarcie mówią o uczuciach? Chyba nie mają problemu ze smutkiem.
Trochę jak w Polsce. Tam też lepiej być smutnym niż zadowolonym.
Dziś rano włączyłam radio w samochodzie i co ciekawe słuchałam takich płaczliwych męskich piosenek, w których panowie żalą się „ona mnie zostawiła i jestem teraz sam, przepełnia mnie żal”. To taki smętny rap, którego w Polsce nie uświadczysz. Mężczyzna jęczący o straconej miłości i robiący z siebie ofiarę losu. Jak o tym myślę, to chyba czuć to saudade w otoczeniu. Czuć jakiś brak.
Jak w tym portuglaskim świecie odnalazły się Twoje kartki? Jak robi się biznes w Lizbonie?
Dzięki nim nie musiałam szukać pracy za osiemset euro… Mogłam sobie również pozwolić na spokojne wrócenie do zawodu – mając pieniądze na dodatkowe szkolenia, kursy. Od zawsze myślę o tych pocztówkach jako o bilecie do czegoś innego. To zawsze dobrze szło. Miało różne stadia – od rysowania i sprzedawania gdzieś na ulicy, przez robienie kolekcji, sprzedawanie ich do sklepów z rękodziełem, stałe miejsce na pchlim targu, po sklep internetowy, który powstał w okresie lockdownu. Nie uważam się za artystkę czy ilustratorkę. Umiem to, co umiem, ale nie robię zleceń. Coś tam maluję i to się sprzedaje. Choć to pewnie połączenie ilustracji z cytatami daje sukces. Co to była za podróż! Rozmawiamy o ośmiu latach!
To co było na początku, to był jakiś rodzaj magii. Nazywałam to „magiczne pieniądze” – idziesz na ulicę z kartkami i wracasz z pieniędzmi. Na początku nawet przebierałam się, by zwracać uwagę, albo eksponowałam kartki na rowerze… ale najciekawsze było jak wynajęłam sobie domek obok zamku i miałam okno na ulicę, którą przechodziło dużo turystów. Czasami otwierałam to okno, zawieszałam w nim te kartki, siadałam przy biurku i pracowałam. To polegało na jakimś sprzedawaniu magii.
Sama bym to kupiła!
Było to jakoś wzruszające. Czułam, że to dotyka tych ludzi. Na początku robiłam wszystko ręcznie, obecnie w dużej części sprzedaję kopie. To też było bardziej niezwykłe, kiedy ktoś coś kupił. Teraz nie mogę powiedzieć, że czuję, że dwa razy w tygodniu sprzedaję magię, bo to nie jest już to. Minęło tyle lat, że czasem mam już tylko poczucie, że sprzedaję. Jestem sprzedawcą, mam produkt.
Ale to brzmi magicznie. Robić coś takiego, mieć popyt od pierwszego dnia i jeszcze utrzymywać się z tego…
Drugi raz jak przyleciałam to jeszcze w samolocie rysowałam kartki do sprzedania następnego dnia. Pamiętam, że nie wiedziałam, czy tym razem tak samo zadziałają i się sprzedadzą. To było takie wow. Że można tak żyć. Wymarzona sytuacja. Wtedy już zostałam w Portugalii.
A jak Twoim zdaniem mogłaby wyglądać Lizbona, gdyby była kobietą?
Ja w sumie myślę, że Lizbona jest kobietą. (Śmiech)
Też tak czuję!
Myślę o niej jak o kobiecej energii. Bardziej o byciu niż o robieniu. O łączeniu ludzi. Taka kobieca energia, która sprawia, że możesz być. Przestrzeń, pojemność.
Taka opiekunka ogniska domowego?
Tak. Myślisz o stworzonej przestrzeni, w której tyle może się dziać. W tym sensie to jest niesamowicie przyjazne miejsce. Pewnie tylko na jakiś okres życia, ze względu na te finansowe aspekty, ale jeśli chcesz przyjechać czegoś spróbować, coś tworzyć, czuję że jakoś jest na to miejsce. Pomimo tych wszystkich przeciwności. Nawet w pandemii, kiedy straciłam swój dochód na jakiś czas, czułam, że wszystko mówi mi „możesz tu być, jest tu dla ciebie miejsce”. Bez względu na to co masz, czy nie masz. Zresztą Portugalczycy mają takie podejście. Mówią „my mamy rzekę, mamy ocean, mamy bacalhau”… W sensie, że wszystko jest nieważne bo my to mamy. Takie docenienie tego co jest. Nieważne ile masz pieniędzy, możesz iść na plażę. Wszyscy w Lizbonie mogą iść na plażę. Praktycznie każdy, nawet bezdomny może wypić kawę w kawiarni. Widziałam wiele razy taki obrazek. To nie dziwi w kraju, gdzie kawa kosztuje sześćdziesiąt centów.
Czasem słyszę pytania o powrót do Polski, ale zdaję sobie sprawę, że lubię to życie, że jestem wolna i spełniam marzenia. Może gdybym marzyła o domu z basenem, byłoby trudniej, ale cieszy mnie to, co tu mam. (Śmiech) Dream life, po prostu. Wszystko to doceniam.
Więc myślisz, że zostaniesz tu na zawsze?
To zależy od sytuacji w Polsce. Uważam, że my Polacy jesteśmy fajni. Wiem, że w kraju dzieje się dużo fajnych rzeczy. Oczywiście te okropne niestety to przykrywają… Myślę o powrocie z takiego pragmatycznego punktu widzenia. W Polsce na przykład mogłabym kupić dom. Do tego, jeśli miałabym powiedzieć czego mi tu brakuje, to stwierdziłabym, że Polaków. Bywam teraz raz w miesiącu w Warszawie i myślę sobie, że lubię tych ludzi.
Wydaje mi się, że w ogóle lubisz ludzi. Mówiłaś tak i o Portugalczykach i o Polakach!
(Śmiech) Tak! Ale z Polakami wygodę daje ta sama kulturowa podstawa. To inny level komunikacji. Miewam takie momenty większej tęsknoty za Polską i to właśnie ludzi najbardziej mi brakuje. Moje najbardziej stymulujące intelektualnie rozmowy zawsze były z Polakami. I to nie jest kwestia bariery językowej.
~~~~~~~~~~
Teksty, które ukażą się w ramach serii w kolejnych tygodniach:
Chcesz być na bieżąco? Zapisz się do newslettera! Tutaj
Podobał Ci się ten tekst?