Uznaję, że bratnią duszą może być także miejsce.
Może nią być wielkie tętniące życiem miasto.
Albo domek na wsi. Z ogródkiem i huśtawką.
Albo introwertyczna wyspa, niewidoczna ze stałego lądu.
Chowa się przed obcymi, unika rozgłosu, nie wywyższa.
Ma osiemset kilometrów kwadratowych i na mapie trudno ją dostrzec.
Madera.
Wyspa o wielu twarzach.
Udomowiona i dzika.
Ciepła i zimna.
Zielona i niebieska.
Łącząca twardość gór i delikatność kwiatów.
Szumiąca oceanem i drżąca śpiewem ptaków.
Niewielka powierzchnia podzielona na siedem mikroklimatów.
Poprzecinana asfaltem w dolinach i podziurawiona betonowymi tunelami wzierającymi do wnętrza skał.
Charakterna i łagodna zarazem.
Przypomina mi serce miotane wieloma niejednoznacznymi uczuciami.
Narażona nie działanie morskich prądów, podatna na wpływy z zewnątrz.
W samym centrum dzika, lecz wdzięczna – spływająca wodą z górskich źródeł, rodząca lasy wawrzynowe i dzikie kwiaty. Dająca schronienie ludziom i zwierzętom.
Na północy charakterna – przez większość czasu zachmurzona, zaskakująca nagłym deszczem, jak smutkiem, przykrością, czy gniewem. Potrafiąca się jednak rozpogodzić w krótkim czasie i oblać rumianym blaskiem.
Na południu – jak na dnie serca – tli się gorący koniuszek. Tam zawsze świeci słońce, zawsze jest wesoło. Słychać ulicznych grajków i brzęk kieliszków przy toaście. Wybrzmiewa kobiecy śmiech i krzyki mew.
Na południu – jak na dnie serca – tli się nadzieja.
I daje siłę całej wyspie.