W dzieciństwie miałam tylko jedno wielkie marzenie. Chciałam mieć pelerynę niewidkę. W późniejszych latach to pragnienie, czy też może raczej potrzeba, rosło i rozważałam już wszystkie możliwe warianty jego spełnienia. Chodziło przecież o to, by się schować, zniknąć na jakiś czas. Rozszerzyłam zakres poszukiwań. Pomyślałam więc, że mogłabym zmieniać kolor jak kameleony w kreskówkach. Niestety ostatecznie umiałam tylko wpasować się w tłumek dzieci w mundurkach szkolnych, albo ubrać na czarno i zniknąć w pochodzie żałobników. Później mundurki przestały obowiązywać w naszej szkole, a tęczowa grupa dzieciaków nie ułatwiała mi zadania.
Długo liczyłam więc na magiczne życzenie do złotej rybki albo dżina, choć wiadomo, że bywają cwane i trzeba uważać. Miałam dla nich przygotowaną formułkę na wypadek powodzenia misji i wychodziłam nad strumień, gdzie ciągle powtarzając życzenie pod nosem, szukałam szczęścia. Na mostku spotykałam niestety tylko chłopaków czytających komiksy, ale nie ma tego złego. To przyniosło kolejny pomysł. Chciałam mieć supermoc pozwalającą znikać pstryknięciem palców, a zdobyłabym ją zapewne jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności (to standard wśród superbohaterów, tak to sobie tłumaczyłam). Problem w tym, że nie bardzo wiedziałam jak się do tego w ogóle zabrać. W komiksach nie znalazłam wskazówki, choć w tamtych czasach przeczytałam ich dziesiątki.
Chciałam wrócić do pomysłu z peleryną niewidką. Ostatecznie doszłam jednak do wniosku, że nie musiała to być wcale peleryna. Pewnie i tak by się nie sprawdziła. Ciągle bym się bała, że wystają mi spod niej nogi. To już równie dobrze wystarczyłoby umieć schować głowę w piasek jak struś. Ten sam efekt. To może kombinezon?
W każdym razie chciałam móc w dowolnym momencie zniknąć. Zapaść się pod ziemię. Oczywiście używałabym tej mocy z umiarem i do dobrych celów. Pozwalałaby mi przejść niezauważona obok wścibskiej sąsiadki, albo nielubianej koleżanki. Mogłabym dalej bawić się lalkami i nie martwić obciachem. Uniknęłabym też wstydu po zgubieniu stanika od bikini w morzu. Mogłabym podsłuchać rodziców, albo wyjść na podwórko nie rzucając się w oczy. Czasem tylko schowałabym się przed nauczycielem chcąc uniknąć kartkówki, tak myślałam. Dużo później zrozumiałam, że nauczyciel zorientowałby się, że mnie nie ma i pewnie zadzwoniłby do rodziców. Przez następnych kilka lat szkoły, a później także studiów naiwnie myślałam, że to jedyny mankament mojej „nie do końca supermocy”. Wierzyłam, że tylko w szkole się nie uda, bo rodzice by się rozzłościli. No, na studiach niestety też, choć konsekwencje mojej nieobecności byłyby trochę inne.
Kiedy zamieszkałam z Maćkiem, zrozumiałam, że nigdy tego nie przeskoczę. Ludzie nawet mnie nie widząc, pamiętają o mnie. Moja nieobecność jest zauważalna. Jedni pewnie się z niej cieszą, inni smutnieją, a jeszcze innym razem – martwią się. Nigdy nie uda mi się schować, myślałam. Nie mogłam już słuchać ciągłych wyrzutów Maćka. A to nie ma mnie w domu, a to za dużo pracuję, a to nie chcę z nim gdzieś iść, a to nie mogę z nim zostać. Każda moja decyzja i zachowanie miały na niego wpływ.
Wpadłam w panikę. Nigdy jeszcze nie czułam się tak kontrolowana. Nawet rodzice nie mieli nade mną takiej władzy. Emocjonalnej władzy, której pochodzenia nie mogłam zrozumieć. Nauczyciele też poświęcali mi tylko ułamek swojego czasu. I nagle, kiedy jestem zupełnie dorosła i samodzielna, tracę lwią część swojej wolności. Właśnie teraz, kiedy myślałam, że w końcu ją zdobędę.
Każdego dnia kiedy starałam się dać radość jemu, traciłam siebie. Powoli, po kawałeczku. Czułam, że przestaję mieć wyraz, rozmazuję się, ale nie znikam. Był szczęśliwy, a ja pogodziłam się z myślą, że nigdy się nie schowam. Nigdy nie umknę przed oczekiwaniami i oceną, przed karcącym wzrokiem rodziców i ciekawskim spojrzeniem sąsiadów.
Wtedy on zaproponował ślub. Chciał mieć ze mną rodzinę, dziecko. Oczyma duszy widziałam jeszcze jedną istotę, która na mnie patrzy – tym razem z zaufaniem, nadzieją, obawą. I liczy na mnie.
Całą noc nie spałam, a rano byłam już zdecydowana.
Naszą awanturę słyszeli pewnie wszyscy sąsiedzi. Całe szczęście, że nie widzieli jej przez ściany. Dostrzegliby jak palę się ze wstydu. Kiedy mu powiedziałam, że odchodzę, Maciek na zmianę klął i błagał, dopóki nie wyszłam z mieszkania.
Odetchnęłam zimnym wiosennym powietrzem i ciaśniej owinęłam się szalikiem. Po chodniku osiedla spacerował starszy pan spod trójki. Wyprowadzał psa. Kiwnął głową na mój widok, a mi z każdym krokiem walizka ciążyła w ręku coraz bardziej.
Jak dowód zbrodni.
Tylko jakiej?